środa, 3 lutego 2010

Ach, luty nastał niepostrzeżenie... A ja znów na walizkach, powinnam się ruszyć do przeglądania rzeczy, do prasowania i wreszcie ich pakowania... Jak ja tego nienawidzę!!! Choć z każdym rokiem, z każdym wyjazdem, z każdym kolejnym dzieckiem nabieram wprawy, w cudowny sposób ograniczając liczbę bagaży, na co R patrzy z niekłamanym podziwem.

Jestem w rozterce. Z jednej strony chciałabym nauczyć się szusować na nartach, a z drugiej ogarnia mnie dziki lęk i przerażenie, czy dam radę. Ba! Nawet się nie domyślacie, co przyprawia mnie o ból żołądka i głowy. Otóż w zeszłym roku, gdy pierwszy raz stanęłam na nartach, nie jazda na nich sprawiła mi największy problem. Zostałam zapamiętana jako ta, która spektakularnie wygrzmociła się siadając na wyciągu krzesełkowym na samym wejściu. Potem było już w miarę OK [nie licząc wygrzmoceń podczas wysiadania, najzwyczajniej w świecie od razu ryłam w śniegu...], ale za to zdobyłam sympatię trollowatego Włocha, który pomógł mi się wtedy podnieść... Za każdym razem, gdy udało mi się normalnie zasiąść, uśmiechał się i podnosił kciuk do góry :) Nie ma to jak pozytywne wsparcie!

2 komentarze:

  1. Moja Droga A.
    Nawet nie wiesz jak bardzo cię rozumiem, ehhh..Czy we wszystkim musimy miec podobnie???

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja droga B.,

    tak musi być. Koniec, kropka. Nie widzę innej możliwości! :)

    OdpowiedzUsuń